Gutenberg wcale nie wymyślił druku!
Czasy jego wynalazków to złoty okres drukarstwa koreańskiego, w którym stosowane od wielu wieków na Dalekim Wschodzie czcionki drewniane, a później wypalane z gliny, czy wreszcie porcelanowe, zastąpiono metalowymi. Jeszcze wcześniej druk znano w Chinach, gdzie już w VI wieku odbijano na papierze całe strony z jednolitych drewnianych form drukowych. Także i w Europie kilka nacji konkuruje z mistrzem z Moguncji o palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o poligraficzne wynalazki.
   Co w takim razie zrobił Gutenberg? Pomijając szereg wynalazków cząstkowych, takich jak własny sposób odlewania czcionek, czy własna wersja prasy drukarskiej, stworzył on pierwszą w Europie przemysłową metodę druku. I zrobił to tak dobrze, że jako pierwszy wydrukował coś znacznie większego od odbijanych do tej pory drobnych akcydensów.
   Zresztą jego Biblia Tysiąclecia złamana jest tak poprawnie, że wielu dzisiejszym DTP-owcom przydałaby się u niego praktyka...

Czcionka czy font?
Każdy ma swoją świętą wojnę. W środowisku DTP-owców stałym tematem sporów ortodoksów z nowicjuszami było, czy można nazywać font czcionką. Czy można tak mówić w pracy, jak też wypowiadać się publicznie uznając za pewnego rodzaju synonimy. Jak wiadomo, są to dwie różne rzeczy – fizyczny lub elektroniczny nośnik pisma.
   Któregoś pięknego dnia Adam Twardoch – niekwestionowany krajowy autorytet w dziedzinie fontów, napisał mimochodem na jednej z grup dyskusyjnych, że nie widzi problemu. (link) Od tego czasu spory ucichły, jak nożem uciął i wszyscy teraz spokojnie ubarwiają język stosując (ze zrozumieniem) oba wyrazy wymiennie. Zresztą wcześniej też tak robili, tylko niektórzy oficjalnie udawali świętych...

Jak zostać profesjonalistą?
A znasz Pan zalewki? Możesz umieć wiele. Znać świetnie język ojczysty i pisownię obcych wyrażeń, panować nad interpunkcją, pisać ze zrozumieniem i prawidłowo stosować typografię. Możesz robić super fotomontaże z dziesiątką masek na dwudziestu warstwach, a obiekty wektorowe tworzyć bez myszki. Ale jak nie wiesz, co to zalewki, to nie jesteś gość.
   Zalewki to coś takiego, że jak dwa obiekty stykają się z sobą w projekcie, ale każdy z nich będzie drukowany inną farbą, to drukarzowi mogą się "rozjechać kolory" i na styku obiektów powstanie brzydka biała szpara (zwana blikiem). Zalewka to nieznaczne powiększenie jednego z tych obiektów tak, aby minimalnie nachodził na drugi. Jest to celowe drobne popsucie wyglądu, aby zapobiec znacznie gorszej wizualnie wadzie. Świadomość istnienia czegoś takiego, jak zalewka, i nawyk uwzględniania jej na co dzień w pracy, to jedna z najbardziej wyrazistych rzeczy świadczących o tym, że dana osoba nie tylko "zna się na programach", ale i myśli o tym, co z wykonywana pracą będzie się dalej działo. Szczerze mówiąc, zalewka urosła do rangi "fetyszu", czułego punktu przy ocenianiu pracy przez innych. Świadczy bowiem o tym, że osoba znająca ją potrafi wyjść w swojej wyobraźni dalej niż czubek własnego nosa i potrafi rozsądnie określić się w całym długim łańcuchu kolejnych podwykonawców procesu wydawniczego. Taki ktoś może wielu innych rzeczy nie wiedzieć, ale jak słyszał o zalewkach (i wierzy, że są potrzebne!), to jest świetnym materiałem na nowego pracownika, a w studio już reszty chętnie się nauczy.
   Tak więc, jak będziesz na rozmowie kwalifikacyjnej przy przyjmowaniu się do pracy, to koniecznie wypowiedz to magiczne słowo "zalewka" gdzieś na początku spotkania. Twoje szanse z pewnością wzrosną dwa razy.

Z belki czy z listy?
Każdy zaczynał od Worda lub podobnego programu, a pierwszymi formatowaniami było nieśmiertelne "boldowanie" lub "italikowanie" przyciskiem dostępnym na środku belki narzędziowej. Niektórym operatorom składu pozostaje później paskudny nawyk formatowania tekstu na skróty podczas pracy w zawodzie. Użycie bowiem tych przycisków powoduje automatyczne pogrubienie lub pochylenie całego wyglądu znaków, co może skończyć się tym, że znaki postykają się z sobą lub w inny sposób będą źle wyglądać. Typografowie tworzą specjalnie oddzielne fonty dla każdej z odmian właśnie po to, by tekst był nadal jak najlepiej czytelny. Tak więc będąc w zawodzie, "boldując", wybieramy z listy dostępnych fontów krój w odpowiedniej odmianie a nie stukamy jak głupki w przycisk od mechanicznego pogrubienia.
   Wybór "z belki czy z listy" to druga, obok zalewek, umiejętność, na którą nasz potencjalny pracodawca będzie zwracał uwagę w pierwszej kolejności przy ocenie naszej przydatności do pracy.

Po czym poznać, że redakcja wtrącała się grafikowi do pracy?
Jedno z Praw Murphy'ego mówi, że niezależnie od przewidzianego miejsca w kolumnie, zawsze objętość dostarczonego materiału dziennikarskiego jest większa o 20 procent i trzeba tekst skracać. To już taka wada dziennikarzy, że chcą jak najwięcej przekazać. To samo tyczy grafiki. Niezależnie od wielkości ramki zdjęciowej na kolumnie, dziennikarz zawsze będzie chciał pokazać tam wszystko ze szczegółami i w największym zbliżeniu. Skutkiem tego np. głowa bohatera artykułu będzie uwidoczniona jak w imadle – czubek głowy, broda i oboje uszu będą dotykały bezpośrednio do ramki. Wrażenie doprawdy fatalne. Jakby ktoś wyglądał przez ciasne okienko w celi więziennej.
   Jeśli dziennikarz musi siedzieć przy nas – trudno, nie wychowamy go. Róbmy jak chce. Ale jeśli wolno nam będzie później coś poprawić, to koniecznie ilustracji trzeba przydać trochę powietrza zmniejszając motyw obrazka, lub... powiększając go. Nic złego w tym, że utniemy komuś kawałek czupryny lub wystawimy ucho poza kadr.
   W ewentualnym sporze z autorem artykułu może być różnie, zazwyczaj jednak poważni szefowie gazet mają określone zdanie o swoich dziennikarzach i są duże szanse, że racja będzie po naszej stronie.

Proste, że aż strach
Zapewne każdy doświadczył niewygody przy nanoszeniu dużej ilości poprawek podczas pierwszej korekty tekstu. Zwykle wraz z kolejnymi zmienianymi fragmentami, wygląd dokumentu na ekranie różni się coraz bardziej od tego, co nam przyniesiono na wydruku pokreślonym znakami korektorskimi i coraz trudniej odnaleźć na kartce stosowny ustęp.
   Zamiast męczyć się z błądzeniem wzrokiem, lepiej poprawki nanosić od końca. Wtedy cały czas ekran i kartka będą wyglądać tak samo w miejscu naszej edycji.

A łyżka na to – Niemożliwe!
Znane porzekadło w branży mówi, że w ergiebie wszystko się... knoci. Wielu pamięta swoje wpadki z początków działalności, gdy nierozseparowany kolorowy obrazek wyszedł drukiem szary lub wyraźnie popsuty, w spranych barwach. Wszystkie mądre książki i wszyscy nauczyciele mówią: zamieniaj RGB-a na CMYK-a zanim zaświecisz (znaczy zanim wydrukujesz pracę do PostScriptu). Okazuje się, że wcale to nie jest konieczne. Wystarczy (choć słówko to powinno być chyba w cudzysłowie) ustawić sobie w programach odpowiednio tor koloru podpinając wszędzie odpowiednie profile.
   Tak, potwierdzamy. Da się! Metoda jest stara jak świat i od dawna praktykowana. Problem jedynie w tym, aby przełamać tę psychiczną barierę, jaką jest strach przed "nierozcmykowaniem" (plus troszkę wiedzy). Ale nie martw się. Ty też kiedyś zaświecisz z RGB. I będziesz się cieszył jak dziecko. Zresztą generowanie plików z RGB ma też swoje dobre strony...
   Chyba największą zaletą w naszej branży jest fakt, że kocha się ten zawód jak rzadko który, a nudzić nie będziemy się tutaj z pewnością do końca życia.

do zobaczenia na kursie...

Strona główna
główna
kurs DTP
teoria
praktyka
aktualności
kontakt
materiały
czy wiesz że
słownik
linki

2004 © Gemma